
Później, gdy naczynia były już umyte i w domu zapadła cisza, mój telefon zawibrował. SMS od Amber.
„Jesteś taka samolubna, Claro. Myślałam, że kochasz Stevena jak swojego. Chyba jednak nie.”
Przyglądałem się wiadomości, a potem ją usunąłem, nie odpowiadając.
Bo miłość nie polega na poczuciu winy. Nie jest transakcyjna. I zdecydowanie nie jest czymś, co można wykorzystać jako broń, gdy nie wszystko idzie po twojej myśli.
Ten fundusz to nie tylko pieniądze. To kołysanki. Zestawy naukowe. Zagięte strony w książkach o astronomii. Pokryte klejem rakiety z napojami gazowanymi wystrzeliwane z szaloną nadzieją.
To było marzenie Roberta, zatrzymane w czasie.
Przyjąć to teraz, to tak, jakby stracić go po raz kolejny. A ja już pogrzebałam więcej, niż powinna jakakolwiek matka.
Następnego ranka Martin znalazł mnie siedzącego na podłodze w pokoju Roberta. Zdjąłem jego stary teleskop. Wciąż poplamiony jego odciskami palców.
Martin usiadł obok mnie bez słowa, otulając mnie ciepłą dłonią.
Siedzieliśmy w ciszy – takiej, która trzyma, a nie osądza.
Czasami jedynym sposobem, aby uczcić kogoś, jest ochrona tego, co po sobie zostawił.
Robert może już nie żyć, ale fundusz ten podtrzymuje jego imię.
Niesie naszą nadzieję.
I zawiera wszystko, czego Amber nigdy nie zrozumiała.
Pewnego dnia – jeśli los pozwoli – może pomóc innemu dziecku sięgnąć gwiazd.
Ale nie dzisiaj.
I nie dla kogoś, kto traktuje żałobę jak zapomnianą książeczkę czekową.